wszystko, co znajduje się wokół mnie jest rozlazłe. nic nie ma jednolitej formy. każdy kolor ma w sobie odcienie szarości i niczym się nie wyróżnia. wiele spraw miesza się mimowolnie ze sobą, nawet jeśli nic je nie łączy. no i ten chaos. ten pieprzony chaos w sercu, w głowie. na zewnątrz może i jest dobrze; idę z lekko podniesioną głową, słuchawki w uszach i reszta świata nie istnieje, zaczęłam o siebie bardziej dbać, ale w środku jest totalny rozpierdol. tak jakbym odbijała się od jednej ściany do drugiej.

cisza przerywana nieskładnym sennym chichotem. co noc ten sam rytuał od jakiegoś czasu: płacz, szklanka wody, szloch, wyciszenie i niespokojny sen. oczy tak bolą oraz pieką, że nawet światła już nie włączam tylko szukam po omacku jakichkolwiek, nawet zużytych, chusteczek higienicznych. na domiar złego, zimno przez grubą pierzynę przeszywa na wskroś, dlatego nawet ręki nie chce się spod niej wyciągać. i wtedy jak na złość pojawiają się w głowie wszystkie najgorsze, najbardziej bolesne obrazy z całego życia. pierwsza żelazna czerwień; każde słowo, które wywołało u Ciebie bolesny płacz; samotność spowita przewlekłymi osobowościami, których nie chcesz w danym momencie widzieć lub nic wielkiego dla Ciebie nie znaczą; ludzie, którzy odeszli, bo chcieli. zaczyna się istna rozpacz, żałosna histeria i co by było gdyby. w tym czasie płacz jest nieprzerwany oraz gorzki. po minutach, godzinach słonego użalania się nad sobą kończą się łzy. wszystkie emocje na moment znikły, by móc po jakimś czasie narodzić się na nowo, i nastaje pustka w całym ciele. totalny paraliż, bezruch, odrętwienie. inaczej czas ucieczki w swojej głowie, czyli tworzenie różnych scenariuszy, ludzi, miejsc - czegoś, co pozwoli choć na chwilkę zapomnieć o obecnym stanie czy uśmierzyć tępy ból, towarzyszący odrętwieniu. taka własna morfina.

ale nie ma się tutaj nad czym rozwodzić. przynajmniej przed samym sobą wypada być szczerym i przyznać się, że nie umie żyć się w dzisiejszym świecie, tylko ucieka się do własnego stworzonego. może już tutaj nie chodzi o świat, ale o ludzi. a ludzie tworzą świat.

nadal mnie kurewsko do Ciebie ciągnie, wiesz? nie jesteśmy od jakiegoś miesiąca, a byliśmy jakieś dwa lata prawie. wiem, że to ja Cię zostawiłam, ja zakończyłam nasz związek, gdyż chyba przestałam kochać, ale... coś nadal wisi w powietrzu. czuję to całą sobą. mimo wszystko nie umiem bez Ciebie normalnie funkcjonować. kiedy przypominam sobie nasze wszystkie zbliżenia - te mniej i bardziej intymne - nieśmiałe lub wulgarne, czułe słowa, coś we mnie pęka. mam wrażenie, że tak naprawdę dopiero teraz zdaję sobie sprawę jakie uczucie nas łączy(ło). coraz częściej nawet myślę o tym, żeby znów spróbować, zaryzykować, ale boję się, że znowu Cię skrzywdzę moją niepewnością i rozstrojeniem emocjonalnym. wiesz, że nie jestem stabilna. poza tym, mieszkasz dwie godziny drogi ode mnie. Ty rzadko przyjeżdżasz do mnie, a ja do Ciebie. i jak tutaj mamy być razem? jest wiele par, żyjących w związku na odległość, ale ja nie chcę do nich należeć. potrzebuję, wręcz muszę, mieć Cię przy sobie. i chciałabym chyba znów zaryzykować... i chyba chciałabym zacząć budować wszystko na nowo... tylko to pierdolone chyba mi przeszkadza i trzyma w miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz